Święto biegania

      Narodowe Święto Biegania – tak reklamowany jest Bieg Orlen Warsaw Marathon wraz z biegami towarzyszącymi. Rozmach, z jakim jest organizowany i liczba uczestników  sprawia, że określenie to nie jest wcale przesadzone. Tak się jakoś złożyło (nie wiem nawet w sumie dlaczego), że mimo, iż jest to już trzecia edycja to jest to dopiero mój debiut w tej imprezie. Długo zastanawiałem się czy na fali przygotowań do półmaratonów w marcu i kwietniu nie zmienić swoich planów z początku roku i nie spróbować wystartować na dystansie pełnego maratonu. Ostatecznie postanowiłem trzymać się założeń z  początku roku i pobiec 10km, a z przygotowaniami skupić się na krótszych dystansach pod kątem majowego Ekidena, by z naszą najlepszą firmową drużyną móc powalczyć o najwyższe cele w Międzynarodowych Mistrzostwach Polski Sztafet Firmowych. Po siódmym miejscu w debiucie zeszłym roku apetyty jeszcze urosły. Na miejsce w tej drużynie trzeba jednak najpierw mocno zapracować. Na maratony przyjdzie czas na jesieni.

DSC03419

      Wiosna wreszcie o sobie przypomniała. Całą sobotę było bardzo ciepło i dominowała piękna słoneczna pogoda. Zapowiadało to ciężką walkę na trasie następnego dnia. Rano jednak okazało się, że aura sprawiła biegaczom nie lada niespodziankę. Pochmurno z niewielkimi opadami deszczu i bezwietrznie to idealna pogoda zwłaszcza dla maratończyków. W miasteczku biegaczy zlokalizowanym na błoniach Stadionu Narodowego od rana panował duży ruch i atmosfera wielkiego Święta. W końcu start. Tym razem bez specjalnych oczekiwań. Potraktowałem ten bieg tylko jako element przygotowań dlatego na wspaniałe wyniki nie było raczej co liczyć, aczkolwiek chciałem powalczyć. Bieg ten był też znakomitą okazją, na spotkanie wielu znajomych, którzy pojawili się wśród tysięcy uczestników imprezy. W zasadzie na każdym kroku można było spotkać znajome twarze, w tym wielu przyjaciół z wyjazdu na Bieg na Monte Cassino, którymi każde biegowe spotkanie w większej grupie kończymy pizzą, czyli nawiązaniem do wspólnego pobytu we Włoszech.

DSC03462

      Taktyka na ten bieg była prosta i trochę pod kątem dystansu 5km. Pierwsze kilometry chciałem pobiec szybko, być może nawet za szybko, by trochę się zmęczyć, a w drugiej połowie dać z siebie tyle na ile jeszcze zostanie sił. Po starcie narzuciłem dość mocne tempo, choć bardzo szybki bieg ograniczała duża ilość zawodników. Po trzecim kilometrze stawka rozciągnęła się na tyle, że można było się już skupić tylko i wyłącznie na bieganiu. Półmetek osiągnąłem z czasem 23:25, czyli w zasadzie zgodnie z oczekiwaniami. Liczyłem, że druga połowa dystansu może będzie trochę łatwiejsza, może pojawią się jakieś zbiegi, z drugiej strony czekałem na kryzys, który biorąc pod uwagę szybkie tempo pierwszych 5km powinien pojawić się prędzej, czy później. Oczekując na słabszy moment pokonywałem kolejne kilometry. Na szczęście tak, jak na to liczyłem druga połowa dystansu była dużo łatwiejsza i obfitowała w co najmniej w kilka zbiegów,  gdzie można było złapać głębszy oddech. Gdy do mety zostały dwa kilometry wiedziałem już, że biegnę zdecydowanie na życiówkę. Starałem się utrzymywać tempo, aczkolwiek było to coraz trudniejsze. Gdy wybiegłem na bardzo długą ostatnią prostą zebrałem jeszcze ostatki sił by przyspieszyć. Mijając metę kątem oka zerknąłem na zegarek – 46:00, czyli lepiej od poprzedniego rekordu o prawie minutę. Przez następne minuty oczekiwanie na oficjalny czas z nadzieją, że szóstka pierwszy raz w zyciu zamieni się w piątkę. I jest – 45:59. To czas którym łamię swoją kolejną barierę, czas na miarę biegowego święta.

DSC03425

Epilog: Tuż po biegu  podszedł do mnie jeden z biegaczy, mówiąc że podobnie jak ja, biegł w sierpniu ubiegłego roku Bieg w Pogoni za Bobrem nad Jeziorem Wigry i z przyjemnością czytał wówczas relację z tego biegu na moim blogu.  Miło, że ktoś docenia.

2015.04.26 Warszawa (POL) 10km:  BIEG OSHEE W RAMACH ORLEN WARSAW MARATHON – 45:59

DSC03436

Więcej zdjęć:

Reklama

Podwójna zabawa

      Zanim tak naprawdę pokochałem bieganie i rozpocząłem swoją biegową przygodę w moim życiu dominowały inne aktywności sportowe. Między innymi była to jazda rowerem, czego efektem jest także wiele fajnych i ciekawych wypraw rowerowych opisanych na tym blogu. Choć ostatnimi czasy dyscypliną numer jeden w moim życiu jest bieganie to jednak, gdy tylko na  to pozwala czas i pogoda zawsze z nieukrywaną przyjemnością siadam na rower i przemierzam kolejne kilometry odwiedzając coraz to nowe ciekawe miejsca. Zawsze jednak brakowało mi imprez rowerowych gdzie można byłoby poczuć dreszczyk rywalizacji sportowej w tej dyscyplinie. Pewnie gdyby nie fakt, że średnio sobie radzę w wodzie spróbowałbym swoich sił w jakimś triathlonie, a ponieważ najpewniej czuję się jednak na twardym gruncie pozostały mi starty w masowych imprezach biegowych i swoje własne prywatne wycieczki rowerowe. Przyszedł jednak moment, gdy pojawiła się szansa połączyć obie dyscypliny. Z nieukrywaną radością przyjąłem do wiadomości informację, że Siedleckie Stowarzyszenie Leniwce przy współudziale Stowarzyszenia Nasze Iganie  zorganizuje imprezę, która połączy w sobie zarówno bieganie, jak i jazdę rowerem. I Duathlon o Puchar Starosty Siedleckiego – ŚcIganie w podsiedleckich Iganiach to jest coś, na co od dawna czekałem. Nic więc dziwnego, że zapisałem się od razu bez chwili zawahania.

DSC03333a

      Pogoda niestety spłatała psikusa. Mimo, że w kalendarzu minęła już połowa kwietnia, to jednak aura od kilku dni za oknem tego nie potwierdza. Prognozy na dzisiejszy dzień także nie były najlepsze. Chłód wiatr i deszcz to na pewno nie jest najlepsza pogoda na tego typu wyzwania. Po cichu liczyłem, że może nie będzie tak źle, gdy jednak wstałem rano wiedziałem, że były to płonne nadzieje. Przez chwilę myślałem nawet o tym, aby zrezygnować. Szybko te myśli wyrzuciłem z głowy. Była to dobra decyzja, bo tuż przed samym startem deszcz przestał padać, a nawet wyjrzało słońce. Jedyne co nadal spędzało sen z powiek to przenikliwy zimny wiatr. Specjalnych oczekiwań na szczęście nie miałem. Brak doświadczenia w tego typu imprezach sprawiał, że w ogóle nie wiedziałem jak rozłożyć siły, jaką obrać taktykę. Jedyny więc cel, jaki przed sobą postawiłem to ukończyć i nie być ostatni. Zupełnie nie znałem trasy musiałem więc też bardzo uważać , aby nie zgubić drogi.

DSC03349

      W końcu wystartowaliśmy. Na początek 5km biegu. Wydawało mi się, że rozpocząłem stosunkowo wolno. Chciałem pobiec ten dystans w tempie 5 minut na kilometr (potem okazało się, że było dużo szybciej). Stawka szybko rozciągnęła się i podzieliła na dwie grupy. Udało mi się utrzymać w tej lepszej, pierwszej części, biegłem jednak jako jeden z ostatnich. Wraz  z dystansem udało mi się przesunąć kilka pozycji. W końcu dobiegam do strefy zmian i rozpocząłem 38-kilometrowy odcinek rowerowy. Przed startem zakładałem sobie, że 25km na godzinę to jest tempo, którego powinienem się trzymać. Czułem się jednak dzisiaj silny, a dobrze przygotowanym rowerem  jechało się bardzo dobrze. Szybko więc uzyskałem lepsze tempo i z powodzeniem udawało mi się je utrzymywać. Tylko w momentach, gdy wyjeżdżaliśmy z lasu w otwartą przestrzeń tempo znacznie spadało. Silne porywy wiatru z powodzeniem torpedowały szybką płynną jazdę i zaczynało być ciężko. Starałem się utrzymywać za plecami innych zawodników, w końcu jednak stawka rozciągnęła się tak mocno , że musiałem jechać sam. Po pewnym czasie dołączył do mnie jeden z zawodników i przez kolejne kilometry jechaliśmy razem dając sobie od czasu do czasu zmiany. Nasze drogi już raz kiedyś się skrzyżowały. W 2013 gdy biegłem swój pierwszy półmaraton w życiu ostatnie kilka kilometrów biegliśmy razem wspierając się nawzajem. I tym razem przyszło nam współpracować na trasie.  Pierwsza pętla minęła bardzo szybko, czas na drugą. Tempo nadal całkiem wysokie. Już po zawodach okazało się, że udało mi się wykręcić najlepszy czas w życiu na dystansie 20km (43:35)  W pewnym momencie spojrzałem przez ramię. W oddali niebo było po prostu granatowe. Nie wróżyło to niczego dobrego. Na szczęście spadło tylko kilka kropli. Mniej więcej w połowie drugiej pętli zaczęło brakować mi sił. Na jednym ze stromych podjazdów gdzie dodatkowo wiatr silnie wiał prosto w twarz poczułem kryzys. Trochę zostałem z tyłu. Od tego momentu do mety musiałem już radzić sobie sam. Im bliżej była meta tym było ciężej. Jeszcze na rowerze myślałem o tym, że po jedzie rowerem czeka mnie jeszcze ostatnia pięciokilometrowa pętla biegowa. Na samą myśl robiło mi się słabo. Marzyłem o łyku wody, bidon niestety od startu był pusty. W końcu upragniona strefa zmian i można było zsiąść z roweru.

DSC03376

      Zostało jeszcze raz 5km biegu polnymi drogami. Po zejściu z roweru nogi były jak z waty, ciężko było nad nimi zapanować. Głowa chciała biec w jedną stronę, nogi w drugą. Z czasem wszystko wróciło do normy, sił jednak brakowało już coraz bardziej. Jedyne co mobilizowało to świadomość, że to już zaraz koniec. Na kilkuset metrowej ostatniej prostej jeszcze przyspieszyłem, by godnie przekroczyć metę, na której czekała już na mnie gorąca grochówka, herbata i kiełbasa z grilla. Podsumowując była to wspaniała impreza, której nie popsuła nawet słaba pogoda. Wspaniała, przyjazna atmosfera, znakomita organizacja, kolejne fajne doświadczenie. Z nieukrywaną przyjemnością wystartuje więc w kolejnej edycji za rok.

DSC03367

2015.04.19 Iganie (POL) Duathlon (5,3km – 38km – 5,3km):  I DUATHLON O PUCHAR STAROSTY SIEDLECKIEGO – 2:18:01 (22:12 / 1:27:17 / 25:57)

 Więcej zdjęć:

W rytmie Walca

      W dniu, w którym ukończyłem swój pierwszy maraton we wrześniu 2013 roku dominowała jeszcze euforia. Cieszyłem się, że udało mi się osiągnąć coś, o czym jeszcze dwa miesiące wcześniej mogłem jedynie marzyć. To było moje wielkie prywatne święto, wiele tygodni ciężkiej pracy zwieńczone sukcesem. Świętowanie nie trwało jednak zbyt długo. Choć ten maraton miał być z założenia pierwszym i ostatnim już następnego dnia zacząłem myśleć o kolejnych biegach. Chciałem, aby mój kolejny długi bieg był biegiem zagranicznym. To miał być kolejny etap mojej biegowej przygody, kolejne wyzwanie. Pomyślałem: „Może Wiedeń?”. To miasto w mej świadomości istniało jako najpiękniejsze miasto Europy i zawsze pragnąłem je zobaczyć, a połączenie wycieczki do Wiednia z bieganiem byłoby fantastyczną przygodą i tego wszystkiego co lubię. Minęła jesień, zima. Na wiosnę odkurzyłem w pamięci to postanowienie. Po jednym z kwietniowych treningów po prostu wróciłem do domu, siadłem przed komputerem i zacząłem szukać w internecie informacji. Ogromnym zbiegiem okoliczności okazało się, że w 2014 roku Maraton (jak również Półmaraton) Wiedeński odbywały się właśnie tego konkretnego dnia. Wiedeń więc już musiałem odłożyć co najmniej na za rok. W zamian wybrałem październikowy półmaraton w Brukseli. „Też fajnie”- pomyślałem. Wiedziałem jednak, że prędzej czy później pobiegnę także w Wiedniu.

DSC02982

      Rok minął bardzo szybko, a ja tym razem byłem już bardziej czujny i zdeterminowany. Na bieg zarejestrowałem się od razu na jesieni. Potem wybór hostelu, formalności związane z dojazdem. Zostało tylko odliczanie miesięcy, tygodni, dni i w międzyczasie szlifowanie formy. Jeszcze na tydzień przed wyjazdem w zasadzie nie docierało do mnie, że ten wielomiesięczny czas oczekiwania tak szybko minął i właśnie się kończy. Gdy do wyjazdu zostało tak naprawdę trzy, cztery dni w mej głowie pojawiły się pierwsze myśli: „O rany, przecież to już!”. Poczucie pewnej ekscytacji mieszało się z małą tremą. Zastanawiałem się czy już na pewno wszystko dopiąłem na przysłowiowy ostatni guzik, czy o czymś czasem nie zapomniałem. Starałem się wyobrazić sobie jak ten wyjazd będzie wyglądał, co mnie tam w ogóle czeka. O samym biegu starałem się póki co nie myśleć, choć i takie myśli od czasu do czasu pojawiały się w mej głowie. Zastanawiałem się na co mnie stać, jaka może być pogoda, jaką obrać taktykę. Generalnie mimo wszystko nastawienie nie było najlepsze. Zawsze do każdego startu podchodzę raczej z dystansem i nastawiam się raczej ostrożnie. Wolę się miło zaskoczyć, niż przykro rozczarować. Tym razem jednak ostrożne podejście miało głęboko uzasadnione podstawy. Przeziębienie, które dawało się we znaki jeszcze kilka dni przed wyjazdem, zmęczenie związane z wielogodzinną podróżą i sobotnim zwiedzaniem miasta, trudna trasa i zapowiadana słoneczna pogoda raczej nie nastrajały optymistycznie i nie dawały nadziei na kolejną poprawę swoich najlepszych osiągnięć. I choć trudno to wszystko było przyjąć do wiadomości, liczyłem się z tym. Nie miałem wyboru. Bardzo długo wydawało mi się, że to będzie samotna podróż. Trochę mnie to martwiło, bo zawsze z kimś jest raźniej i ciekawiej.  Ostatecznie za sprawą jakiegoś forum biegowego skontaktował się ze mną Maciej, który także zapragnął pobiec w mieście Mozarta i ostatecznie wybraliśmy się razem, choć ja nastawiając się także na zwiedzanie po biegu planowałem zostać w Wiedniu jeden dzień dłużej.

DSC02977

      W końcu nadszedł dzień wyjazdu. Do Wiednia dotarliśmy już w sobotę wczesnym rankiem. Bezpośrednio z autokaru postanowiliśmy odebrać pakiety startowe. Potem w oczekiwaniu na specjalnie przygotowaną przez organizatorów imprezę integracyjną zrobiliśmy sobie rekonesans po mieście podziwiając przepiękne zabytki, których w Wiedniu nie brakuje na każdym kroku. Słońce świeciło od samego rana. To zwiastowało problemy następnego dnia podczas biegu. Gdy zbliżała się czternasta skierowaliśmy się do miejskiego ratusza gdzie w przepięknej Sali Bankietowej czekała już na nas impreza, podczas której biegacze z całego świata mogli nie tylko zintegrować się, ale także słuchając muzyki klasycznej w wykonaniu kwartetu smyczkowego delektować się smakołykami i naładować akumulatory przed niedzielnym biegiem. Potem był już tylko powrót do hostelu, sen i regeneracja po podróży i długim obfitującym w wiele fantastycznych wrażeń dniu.

DSC03065DSC03080

     Następnego ranka na starcie tuż nad brzegiem Dunaju stanęło ponad 42 000 zawodników ze 130 krajów. Wśród nich blisko 1000 Polaków. Przed jednymi z nich maraton, przed innymi tak, jak w moim przypadku połowa dystansu, jeszcze inni biegli maraton sztafetowy. Ta wielotysięczna rzesza ludzi, których połączyła pasja biegania i którzy przyjechali tu z całego świata, by w tym konkretnym dniu pobiec razem po prostu porażała. Do tej pory w największych biegach, w jakich miałem okazję startować, biegło nie więcej niż dziesięć, góra dwanaście tysięcy ludzi. Tym razem ten potok entuzjastycznych roześmianych twarzy, ich różnorodność i kolorowość dawała poczucie czegoś pięknego i niesamowitego. Sprawiała, że nie był to zwykły bieg, ale wyjątkowe wydarzenie i prawdziwe biegowe święto. Z każdą chwilą napięcie narastało. Jeszcze tylko kilka klasycznych walców rozbrzmiało z głośników i start. Od samego początku nie czułem się najlepiej. Długa ciężka podróż i zmęczenie poprzednim dniem, tak jak się tego spodziewałem dawały mi mocno w kość. Starałem się  utrzymywać tempo z Półmaratonu Warszawskiego sprzed dwóch tygodni, kiedy to udało się pobić rekord życiowy. O ile jednak w Półmaratonie Warszawskim przez większą cześć dystansu biegło się bardzo komfortowo w ogóle nie czując zmęczenia, o tyle tutaj niemalże od samego początku było po prostu ciężko. Zadania nie ułatwiała pogoda. Czarne gęste chmury, które od rana wisiały nad Wiedniem i dawały nadzieję na deszcz ostatecznie rozpierzchły się, a na niebie zapanowało gorące słońce.

DSC03098

      Pierwsze 5km, tak jak chciałem – w czasie zbliżonym do biegu w Półmaratonie Warszawskim. Po drodze minęliśmy Prater, czyli park publiczny położony między Dunajem, a Kanałem Dunajskim. Niegdyś były to tereny łowieckie Habsburgów, które cesarz Józef II udostępnił publiczności w 1766 roku. Kolejne pięć kilometrów wzdłuż Kanału Dunajskiego. To tak naprawdę stare koryto Dunaju, dziś uregulowane i służące wyłącznie do żeglugi dla statków turystycznych. Po dziesiątym kilometrze spojrzałem na zegarek. Moje tempo spadło na tyle, że w zasadzie straciłem nadzieję na dobry wynik. „Game Over, zabawa skończona” – pomyślałem. Przez całą pierwszą połowę dystansu biegło się mało komfortowo w wielotysięcznym tłumie. Trudno było złapać odpowiedni rytm, gdy tak naprawdę musisz skupić się na tym, by znaleźć sobie odrobinę wolnego miejsca.  Od czasu do czasu w tłumie dało się usłyszeć rodaków, którzy widząc biało czerwoną opaskę na moim ramieniu pozdrawiali mnie. Widząc polskie akcenty rewanżowałem się tym samym wdając się czasem także w krótkie pogawędki. Niewątpliwie te drobne, sympatyczne gesty mobilizowały i dodawały energii. Od połowy dystansu niemalże już do samego końca delikatnie pod górę. Paradoksalnie tam poczułem się lepiej. Postanowiłem jeszcze zebrać się i zawalczyć o dobry wynik. Udało się mocniej przyspieszyć nie na tyle jednak, aby myśleć o nowym rekordzie. Strata wydawała się już zbyt duża i na to od kilku ładnych kilometrów nie było już w zasadzie szans. Ciągle jednak chciałem złamać godzinę i pięćdziesiąt minut.

DSC03121DSC03125

      Gdy na 17km dobiegłem do Muzeum Techniki i czułem, że chyba mam jeszcze spore pokłady energii postanowiłem gnać już ile sił w nogach w kierunku Heldenplatz, gdzie pośród wielu wspaniałych architektonicznych pereł ulokowana była meta. Ostatnie cztery kilometry były bardzo szybkie. Każdy z nich był jednym z czterech moich najszybszych kilometrów tego biegu. Ostatni zakręt. Kątem oka zerknąłem jeszcze na zegarek. Mijała właśnie sto dziesiąta minuta tego biegu. Wiedziałem już, że nie uda mi się złamać 1h50. Przede mną jeszcze tylko ostatnia prosta po błękitnym dywanie i meta. Grymas zmęczenia na mej twarzy zamieniał się powoli w grymas małego rozczarowania. Niby od samego początku wiedziałem, że tym razem rewelacji nie będzie, bo przeziębienie, bo podróż, bo pogoda, bo to, tamto. Jednak z drugiej strony trochę byłem na siebie zły. Miałem wrażenie, że mogłem dać z siebie więcej, a długi szybki czterokilometrowy finisz był dowodem na to, że podszedłem do tego biegu zbyt ostrożnie i źle rozłożyłem siły. Dopiero wieczorem, gdy wypoczywając analizowałem zapis biegu na Endomondo uświadomiłem sobie, że tak naprawdę dzisiaj dystans półmaratonu mimo słabszego dnia i niesprzyjających okoliczności udało mi się pobiec najszybciej w życiu (nowa nieoficjalna życiówka 1:45:49), a słabszy od oczekiwanego oficjalny wynik był w znacznej mierze rezultatem tego, że aby ukończyć ten półmaraton musiałem przebiec 700 metrów więcej, niż wynosi dystans biegnąc slalomem i wyprzedzając liczne grono maruderów z kilkudziesięciotysięcznej stawki. Uśmiechnąłem się pod nosem, bo to był wynik, którego absolutnie się nie spodziewałem i dowód na to, że dałem z siebie naprawdę dużo. Takie to sobie pocieszenie, ale „jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma”. Na deser został mi jeszcze jeden dzień zwiedzania miasta, gdzie już na spokojnie, bez pośpiechu, bez oszczędzania sił mogłem raz jeszcze delektować się tym pięknym miastem, by wrócić do kraju z bagażem pięknych wspomnień. Myślę, że jeszcze tu kiedyś wrócę. Warto…

DSC031732015.04.12 Wiedeń (AUT) Półmaraton:  32 OMV VIENNA HALFMARATHON – 1:50:32

Więcej zdjęć: